To, co czytam: Cztery pory roku Heleny Horn
"Ta książka jest nieśpieszna jak letnie popołudnie" - głosi opis na okładce. I rzeczywiście - początkowo w ogóle nie było mi śpieszno, żeby ją czytać. Przez kilka dni zabierałam się do niej, żeby odłożyć po dwóch-trzech stronach. Nie było między nami chemii. Aż wreszcie coś pękło i całą resztę przeczytałam za jednym zamachem.
"Cztery pory roku Heleny Horn" to rok z życia bohaterki, znakomitej aktorki teatralnej, która po śmierci męża musi nauczyć się żyć na nowo. Pierwszym krokiem jest odejście na emeryturę. Chociaż pracując na scenie, często nie miała czasu dla rodziny, bez męża, który był jej osobistą muzą dalsza praca nie miała sensu. Przeniosła się więc do rodzinnego domu, starej kamienicy Melunii we wsi Milanówek, by tam odnaleźć siebie i sens życia, jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi.
Jak wspomniałam na początku, ciężko było mi się wgryźć w książkę. Gatunek wskazywał, że zatopię się w niej i otulona kocem będę wczuwała się w nastrój z każdym kolejnym łykiem herbaty. Ale pierwsze strony powieści go nie wnosiły, forma raczej przypominała szybką relację, bądź - co zważając na fakt, że autorka ... ma takowe na swoim koncie - scenariusz. Wydarzenia przestawiane szybko, zwięźle i bez emocji, a te powinny przecież targać kobietą, której życie wywraca się właśnie do góry nogami. To powinno dać się wyczytać między wierszami, mimo że narracja jest trzecioosobowa.
Wiele stron musiało też upłynąć zanim polubiłam główną bohaterkę, jeśli w ogóle można mówić tu o sympatii. Bardziej odpowiednim wydaje się słowo tolerancja. Helena nie jest złą osobą, choć egocentryczną, co może irytować. Szczególnie trudno zrozumieć jej żal do córki, która oddaliła się do niej - pierwsza? Możliwe też, że traciła na tle innych, otaczających ją osób - czułego, z anielską cierpliwością Tomasza, oddanej Henryki czy pogodnej, pełnej dystansu przede wszystkim do siebie, Marty. Ale to właśnie ich obecność sprawiła, że nastrój, którego tak brakowało na początku, pojawił się nie wiedzieć kiedy, a we mnie wreszcie obudziła się empatia do głównej bohaterki była przecież pogrążona w żałobie.
Motyw pór roku wykorzystywany był w literaturze (i sztuce w ogóle) niemal od zawsze. Mnie także fascynuje, co właściwie było powodem, dla którego sięgnęłam po "Cztery pory...". Odwołanie się do nich ma oczywiście charakter symboliczny. Książka jest zresztą podzielona na części zatytułowane nazwami pór roku, a każda z nich to inny etap w życiu bohaterki. Tak jak w przyrodzie każda z nich przynosi . tak wydarzenia w życiu Heleny przynosiły ... emocje...
Jednak jak na książkę posługująca się symboliką pór roku zdecydowanie brakowało mi opisów przyrody i aury. Można oczywiście przytoczyć kilka ujmujących fragmentów, ale umieszczanie ich niemal na początku danej części sprawiało wrażenie, że taka właśnie jest ich rola, opis przyrody odhaczony, sprawa załatwiona. No nie. Podobnie, jak napisanym rymem częstochowskim wiersz jednej z bohaterek, który zresztą znajdziemy na okładce. Na uwagę zasługuje jednak styl, to on wprowadzał ową niespieszność, a wręcz przenosił w czasie. Czytając perypetie Heleny i mieszkańców Milanówka nie czujemy, że akcja rozgrywa się w dwudziestym pierwszym wieku na przedmieściach warszawy, a gdzieś w jakimś arystokratycznym dworku kilkadziesiąt bądź kilkaset lat wcześniej.
Mimo
wielu poważnych tematów pojawiających się w książce, śmierć, tęsknota,
żałoba czy trudne relacje rodzinne książkę zaliczam do lekkich. Taka, którą można przeczytać zarówno latem siedząc na brzegu jeziora jak i zimą wygrzewając się przed kominkiem. Książka na każdą porę roku, na każdą porę życia.
Ocena tradycyjna: 6/10
Jestem ciekawa tej kreacji głównej bohaterki. Lubię takie wywołujące ambiwalentne uczucia postacie.
OdpowiedzUsuńHelena właśnie taka jest, więc myślę, że znalazłabyś w niej to, czego szukasz ;)
UsuńOj, to chyba nue dla mnie książka. Chociaż ta zwiezlosc mnie kusi:)
OdpowiedzUsuń