Woń - opowiadanie cz.1
Różnie o mnie mówią. Medium. Jasnowidz. Lub bardziej naukowo: obdarzona
zdolnościami paranormalnymi. Tuż przed tym całym końcem świata, w grudniu dwa tysiące
dwunastego, którego oczywiście nie było, zadzwonił nawet ktoś, nazywając mnie
prorokiem. W miejscowości, gdzie się urodziłam i wychowałam, i z której
wyjechałam nie tak dawno temu, zdania były podzielone. Niektórzy uważali mnie
za szeptuchę i przychodzili po przepisy na napary z ziółek, inni na mój widok
robili znak krzyża. Ale jedni i drudzy twierdzili, że to przeze mnie ich krowy
nie dają mleka.
Tu, w dużym mieście, jest inaczej. Mało tego, tu jest tak, że jeśli nie
chodzisz do psychologa, nie masz sesji z psychoanalitykiem, to znaczy, że nie
potrafisz stawić czoła swoim problemom. Tu nie jestem odbierana za dziwadło. Bo
i tak mnie nazywano. Najczęściej jednak słyszę, że mam DAR. Jak tak nie myślę.
Gdybym miała dar, mogłabym komuś pomóc. Ale kiedy „dar” daje o sobie znać, jest
już za późno. Najczęściej więc
wykorzystuję go do wskazania miejsca zwłok, ewentualnie przyczyny zgonu.
Nie pamiętam od kiedy go mam, ale pamiętam, kiedy to sobie uzmysłowiłam.
Miałam jakieś dziesięć lat. Wróciłam ze szkoły i już w drzwiach w nozdrza
uderzył mnie zapach racuchów mojej babci. Nie wiedziałam dlaczego do nas przyszła
i dlaczego robi racuchy, ale miałam na nie taką ochotę, że postanowiłam nie
zawracać sobie tym głowy. Ani tym, że chyba jej się delikatnie przypaliły.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy po babci, ani racuchach nie było śladu.
Myślałam, że mama się ze mną droczy, że może babcia zrobiła je wcześniej i
schowały gdzieś moją porcję. Jednak mama przekonała mnie w końcu, że babci nie
było u nas od weekendu.
Trzy godziny później na drugim końcu wioski wybuchł pożar. Szybko udało
się go ugasić, ale niestety nie obyło się bez ofiary. Jak dowiedzieliśmy się
później od strażaków, moja babcia smażyła coś w kuchni, poszła do pokoju i
najprawdopodobniej nie zestawiła patelni z tłuszczem z kuchenki. Potem musiała
przysnąć, bo znaleźli ją w fotelu. Udusiła się. Ogień nawet nie tknął pokoju,
więc uchował się też wiklinowy koszyk z racuchami i króciutkim listem, którego
słowa wyryły się w mojej pamięci Pyszne
racuszki dla mojej wnuczuszki.
Od tamtej pory moja mama już nigdy nie patrzyła na mnie tak, jak
wcześniej. Potem sytuacje zaczęły się powtarzać: zapach siana, który był zwiastunem śmierci jednego z
gospodarzy – zginął poturbowany przez rolniczą maszynę, czy wodorostów, tuż
przed tym, jak w naszym jeziorku utopił się jeden z mieszkańców wioski. Mama
nie wytrzymała, komuś się zwierzyła i wieść o moim darze, tudzież klątwie,
rozeszła się po naszej i kilku okolicznych wsiach. Starałam się jakoś z tym żyć
i, w mniejszym lub większym stopniu, dawałam radę. Do czasu. Po tym, jak
chodził za mną zapach gumy balonowej, a jakieś dziecko umarło krztusząc się
nią, trafiłam na oddział psychiatryczny. Nie wiedzieli na co mnie leczyć. Na
depresję czy urojenia? „Czujesz zapach czegoś, co jest przyczyną śmierci ludzi?”
„Oczywiście” – potakiwali głową spoglądając przy tym na siebie porozumiewawczo..
Więc w szpitalu, gdzie oczekiwałam zrozumienia, nie otrzymałam go. Ale wśród
mieszkańców milionowego miasta, tak. Za mną, jak cień, szła moja przypadłość i
informacja o tym. Była nawet o tym wzmianka w mediach – nie miałam parcia na
szkło, ale fama i tak się rozeszła. Co pod jednym względem było bardzo
korzystne. Mam pracę – sama się do mnie zgłosiła. A było to dwa lata temu.
- Witaj Natalio – w drzwiach stoi doktor Glicz. A właściwie Korzecka –
Glicz. Zawsze przychodzi pierwsza, nie licząc mnie, oczywiście. – Jak wygląda
mój dzień? – pyta wstawiając wodę na kawę.
Sięgam po
notes, usiłując ukryć uśmiech. Zawsze zachowuje się tak samo. Przychodzi, parzy
kawę, pyta o pacjentów, a jak jej powiem, to i tak zagląda do zeszytu i
powtarza na głos to, co jej powiedziałam, czasem dodając jakąś uwagę. Może
takie zachowanie pozwala jej pozostać normalną?
– Dziś piątka. Troje stałych, jedna osoba drugi raz i jeden nowy –
Kulicki Piotr – nie czytam pozostałych nazwisk, bo doktor przyjmuje konkretnych
pacjentów w danym dniu tygodnia. Dziś jest środa, i wie którzy to są środowi.
Kiwa głową i podchodzi do recepcji, by zerknąć na listę.
- Przy Kulickim wpisz, że to druga wizyta – mówi, a ja patrzę na nią
nieco zbita z tropu. Raczej nie popełniam błędów przy zapisach, a już na pewno
przy zapisach naszej pani psycholog, psychoanalityk i jakie tam ona ma jeszcze
tytuły. Podobnie jak reszta załogi mam do niej respekt. Jest jakby naszą
pracodawczynią. Salon Balsam dla duszy i ciała – założyło kilka osób,
ale z tego, co wiem, Korzecka – Glicz do wspólnej skarbonki wrzuciła najwięcej.
– Nie zrobiłaś błędu – czyta w moich myślach. – To była nieodnotowana wizyta – tłumaczy, a
to dziwi mnie jeszcze bardziej. Ta kobieta ma swoje zasady. Przyjmuje tylko
wcześniej umówionych pacjentów, którzy na swoją kolej potrafili czekać nawet
kilka miesięcy. Czasami organizowała tak zwane pogotowie, ale ostatnio nic
takiego nie miało miejsca.
-
On jest jakiś dziwny – mówi patrząc w jakiś bliżej nieokreślony punkt na
ścianie – Zaczepił mnie na ulicy i błagał o pomoc. Zazwyczaj odsyłam takich
desperatów do psychiatry, ale w nim było coś takiego... Nie wiem. Po prostu
chciałam go wpisać do swojego CV – słucham jej i nie wiem, co mnie bardziej
szokuje. To, że mi się zwierza, czy to, że próbuje żartować.
– Nasza rozmowa przeniosła się do parku i trwała czterdzieści minut, a
więc tyle, co sesja. Podłam mu numer do salonu i kazałam się umówić na dziś.
Dziwne, że to mówię, ale trochę denerwuję się przed tym spotkaniem.
Na potwierdzenie swoich słów
szturcha szklankę, rozlewając kawę na moje biurko, a przy tym notatnik z
zapisami. W panice wycieramy zeszyt, po czym ona nieśmiało przeprasza i
znika w swoim gabinecie. Zastanawia mnie
jej zachowanie, ale dzwoniący telefon nie pozwala mi na rozmyślania. Zanim
podnoszę słuchawkę zerkam jeszcze na wiszący na ścianie zegarek. Dziewiąta
czterdzieści pięć – no to się zaczyna.
- Salon Balsam dla duszy i ciała,
w czym mogę pomóc? – mówię do słuchawki jednocześnie uśmiechając się do Marty,
naszej kosmetyczki, która właśnie pojawiła się w drzwiach. Podaję klientce
wolny termin na masaż kamieniami. Marta
ruchem warg prosi o listę swoich klientów i patrzy na mnie pytająco, gdy podaję
jej notes o aromacie kawy. Dałam jej ręką znak, że potem wszytko wytłumaczę i
zdaję sobie sprawę, że będą musiała przepisać cały zeszyt. Kończę rozmowę z
miłą panią i znowu sprawdzam czas. Za pięć dziesiąta. Każdego dnia o tej porze,
mój mały raj – bo uwielbiam to miejsce -
zamienia się w piekło. W drzwiach przepychają się pracownicy, którzy jak
zwykle przychodzą na ostatnią chwilę, pacjenci i klienci. Jedni na wizytę z
psychoanalitykiem lub lekarzem medycyny niekonwencjonalnej, inni na masaż,
saunę, kąpiel w błocie lub pedicure. Rano nie ma jedynie klientów wróżki,
tarocisty i jasnowidza. Oni przyjmują od piętnastej.
Gdy zaproponowali mi tę pracę, chcieli bym była jedną z nich, miała swój
gabinet i wykorzystując swoje zdolności pomagała ludziom. Ale nie miałam na to
ochoty. Powiedziałam, że właściwie, to mogę nawet sprzątać. Potrzebowałam
czegokolwiek, nie chciałam wracać na wieś, zresztą i tak nie miałbym tam co
robić. Wtedy oni powiedzieli, że dorobili się chyba już na tyle, że mogą
pozwolić sobie na recepcjonistkę, sekretarkę czy co tam jeszcze. Bywam nawet
ekspedientką, bo posiadamy malutki sklepik z kosmetykami, wyrobami naturalnymi,
ziółkami, gazetami i książkami zbliżonymi tematyką naszemu salonowi. Ale jest
ktoś, komu pomagam. Ktoś, kto kiedyś pomógł mi. Co prawda mam jakiś tam dar,
ale telepatycznie porozumiewać się nie potrafię. Mimo to on właśnie staje w
drzwiach. Na migi pokazuję mu, że na pogaduchy za wcześnie. Ogarnę się
najwcześniej za pół godziny. Kiwa głową i daje znak, że idzie coś przekąsić.
Dogadujemy się bez słów.
Równo godzinę po rozpętaniu się całego bałaganu, w salonie następuje
cisza. Pracownicy ogarnęli już swoje stanowiska, pierwsi pacjenci są na
wizytach, a kolejna fala telefonów ruszy w południe. Teraz jest czas dla mnie.
Na kawę. I znowu, jak na zawołanie, w drzwiach pojawia się Norbert.
- Część piękna, przyniosłem ci twoją ulubioną kawę – mówi stawiając przede mną styropianowy
kubek z ciepłym napojem.
- Dzięki! Tego mi trzeba – zaciągam się aromatem kawy. Nie
potrafię bez niej funkcjonować. - Masz dziś wolne? – pytam popijając.
- Dokładnie odwrotnie. Właśnie jestem w pracy – mówi pokazując przestrzeń
dookoła.
O ile mi
wiadomo nie przekwalifikował się na kosmetologa. Patrzę więc na niego pytająco i podnoszę
kubek z kawą.
- W życiu nie ma darmowych drinków, co?
Wykonał jakiś gest, który chyba miał być rozłożeniem rąk, potwierdzając
tym samym moje przeczucia. Przyszedł po pomoc. A ja nie mogę mu odmówić. Nie
dlatego, że w najgorszym okresie to on był dla mnie wsparciem. Wiele razy
podkreślał, że nie jestem mu nic winna. Oczywiście trudno mi wyjść z roli dłużnika.
Muszę jednak przyznać sama przed sobą, że zwyczajnie lubię mu pomagać. Choć
bywa to dla mnie bardzo ciężkie. Ale to właśnie on pomógł mi zapanować nad
moimi zdolnościami. Norbert jest prywatnym detektywem, który może uciec się do
metod, do których nie zawsze może albo chce uciec policja. Od kilku lat
współpracuje z Gabrielem – naszym wróżbitą, a kiedy poznał mnie i dowiedział
się, co potrafię nie mógł wyjść z podziwu. Norbert jest moją bratnią duszą – od
razu wiedziałam, że mogę na niego liczyć, zwierzyć mu się i tak dalej. Nie
próbowaliśmy zamienić naszej znajomości w związek. Na początku, ja byłam po
przejściach, a on to rozumiał i nie naciskał. A potem nie wiem, jak niby
mielibyśmy to zrobić. Widujemy się często, więc co? Mieliśmy jedno z naszych spotkań
nazwać randką? Fakt, raz było gorąco, choć wcale nie zapowiadało się
romantycznie. Graliśmy w chińczyka, kostka gdzieś się zapodziała, szukaliśmy
jej i zamiast tego odnaleźliśmy swoje usta. Ciągle się zastanawiam jakby się to
skończyło, gdyby do drzwi nie zadzwonili Anka z Grześkiem, nas kompanii do gry.
Potem sytuacja się nie powtórzyła. Polubiłam Norberta, bo naprawdę widziałam,
że wierzy w moje umiejętności, nie myśli że jestem stuknięta, a jednocześnie
wie, że takie brzmię to nic przyjemnego. To dzięki rozmowom i współpracy z nim,
nauczyłam się nad tym moim szóstym, czy też wyostrzonym piątym zmysłem,
panować. Teraz już wiem, kiedy unoszący się w powietrzu zapach jest dostępny
dla wszystkich i oznacza świeżo wyprane ubrania, upieczone ciasto, czy sklep
rybny, a kiedy aromat – czasem najpiękniejszy – jest dostępny tylko dla mnie i
nigdy nie ma nic wspólnego z pięknem. Mogę też zmusić się do
"poczucia" jakiegoś zapachu. I w tym właśnie mu pomagam, gdy on szuka
ludzi. Przynosi mi ich zdjęcie, coś osobistego, a ja wyczuwam coś, dzięki czemu
można ich znaleźć. Czy raczej ich ciała. Jeszcze nigdy nikogo nie uratowałam.
Dlatego uważam, że w poprzednim wcieleniu musiałam zrobić coś okropnego, skoro
w tym ukarano mnie takim przekleństwem.
-
Hallo jesteś tu? - Norbert macha mi
przed twarzą ulotką naszego salonu. – Odpłynęłaś gdzieś?
- Przepraszam – mówię spoglądając na przyjaciela i w jednej chwili wiem,
że on naprawdę potrzebuje pomocy. – Co jest?
Milczy. Jeśli
nie wie, jak coś powiedzieć, to znaczy, że sprawa jest poważna.
- Hej, przypominam, że nie jestem jasnowidzem – mówię, by rozluźnić
atmosferę i zaraz orientuję się, że walnęłam gafę, bo twarz Norberta robi się
blada jak ściana.
Podnoszę
słuchawkę telefonu i odkładam na bok, by nikt nam nie przeszkadzał. Przynoszę
mu krzesło, siadam naprzeciwko i patrzę mu prosto w oczy. Najlepszy sposób, by
zaczął mówić.
- Maciek zniknął. Chyba ktoś go porwał.
O mało nie spadam z krzesła. Teraz
już rozumiem, jak bardzo nie na miejscu był mój żart o jasnowidzu. Maciek nim
jest. Norbert tak jak mnie czy Gabriela werbuje go czasem do swoich spraw.
- Nie widziałem się z nim od jakieś tygodnia, a teraz nie wiadomo, co się
z nim dzieje – mówi nie starając się już nawet ukryć zdenerwowania.
- Może gdzieś wyjechał i nie zdążył ci powiedzieć. Przecież wiesz, jaką
ma pracę.
- No właśnie. Tydzień temu chciałem się z nim spotkać, nie chodziło o
żadną sprawę, prywatnie mieliśmy wyjść na piwo. Ale pół godziny przed
spotkaniem napisał do mnie sms o takiej treści: "Nie mogę przyjść. Muszę
komuś pomóc".
- No widzisz – pocieszam go, ale on udaje, że tego nie słyszy.
- Przez pierwsze dwa dni myślałem właśnie, że ma jakąś sprawę, jest
zajęty i nie w głowie mu piwka. Napisałem tylko do niego, żeby dał znać jak się
ogarnie, ale się już nie odezwał. W końcu wczoraj do niego poszedłem, ale
sąsiad mówił, że nie widział go od tamtego dnia, kiedy mieliśmy się spotkać.
- Ale przecież to jeszcze o niczym nie świadczy.
- Natalko – taki wstęp nie może oznaczać nic dobrego – też tak myślałem.
Ale wczoraj przyszedł do mnie zdesperowany facet. Zaginęła mu żona,
dziennikarka. Nie widział jej od poprzedniego wieczora. Przyszedł do mnie, bo
wiesz jak jest z policją, czterdzieści osiem godzin i tak dalej. A poza tym
pewnie pomyślą, że ma kochanka. Ostatni
kontakt, jaki z nią miał to sms – napisała mu: Muszę komuś pomóc. Ale to też
nie jest puenta. – zaznacza, zanim zdążę się odezwać - Pobiegłem z tym czym
prędzej do Kaśki z policji, bo dwa podobne przypadki, to już większa sprawa.
Gdy jej to opowiedziałem o mało nie spadła z krzesła. Trzy godziny przed moją
wizytą jej partner - Krzysztof Giżycki
dał jej znać, że nie przyjdzie do pracy.
- Bo musi komuś pomóc – kończę za niego i dociera do mnie, że w mieście
dzieje się coś złego.
- Dokładnie – potwierdza. – Policja pracuje pełną parą, w końcu zaginął
jeden z nich. Próbują namierzyć ich telefony, sprawdzają, co ich łączy –
relacjonuje. – Ale problem w tym, że tropów jest co najmniej kilkanaście.
Maciek pomagał w siedemnastu dochodzeniach prowadzonych przez porwanego
gliniarza, a ta zaginiona dziennikarka pisała o czternastu tych sprawach. Kilka
spraw jest dość starych, w większości, ci którzy ewentualnie mogliby się mścić
siedzą w więzieniu, ale sprawdzają wszystko.
- Na czym się skupiają – pytam, bo wiem, że chociaż sprawdzą wszystkie
tropy, to jest taki, na który zwracają specjalną uwagę.
- Nie chcieli mi powiedzieć, ale ze strzępków informacji wiem, że bliżej
przyglądają się trzem przypadkom. Niewinny facet, który siedział, drobny
złodziejaszek, który pojawia się i znika, i jest jeszcze jedna rzecz, na moje
oko to jest ich typ, bo mój na pewno. Świeża sprawa. Dwa tygodnie temu porwano
dziecko, nadal nie wiadomo, kto to zrobił i gdzie ono jest. Giżycki ją
prowadził. Maciek pomaga szukać, a dziennikarka o tym pisze.
- Co to w ogóle za porwanie?
- Dla okupu. Ojciec dziewczynki jest krezusem. Płacił już trzy razy.
Stawka ciągle rośnie.
Nie mogę
oddychać. Nie chcę dopuścić do siebie myśli, które przechodzą mi przez głowę,
ale Norbert wyczuwa to i zaraz mnie pociesza.
- Mała żyje. Po zgarnięciu kasy przysyłają nagranie z aktualną gazetą, na
którym mała prosi rodziców o kolejną kasę. Z tego co wiem, dziecko jest dobrze
traktowane. Chyba myśli, że jest na wakacjach i prosi rodziców o kieszonkowe
lub pieniądze na dalszą podróż. Tyle dobrego, ale nie mają pojęcia, gdzie ona
może być. Przeglądali nagrania już milion razy, ktoś ich wodzi za nos. Maciek
też nic nie wyczuł.
- Ale nie myślą chyba, że to ten porywacz ma coś wspólnego ze zniknięciem
tych trzech osób? – upewniam się.
- Też myślę, że to bez sensu. Po co miałby zwracać na siebie uwagę?
- I jeszcze te esemsy - dodaję.
Norbert kiwa
głową, bo wie, co mi chodzi po głowie.
- Wszystko wskazuje na zdesperowanych rodziców porwanej. Ale ojciec ma
alibi na każdą minutę swojego życia. Matka jest w złym stanie emocjonalnym i
jest pod stałą opieką lekarza. Nie mogli porwać trzech osób niezauważeni.
- Ale mają możliwości, żeby opłacić kogoś, kto może - zauważam.
- Mówiłem ci kiedyś, żebyś została moją wspólniczką?
-Cha, cha – imituję śmiech - Nie nabijaj się ze mnie. Powiedz mi lepiej,
jak mam pomóc?
- Wiesz jak.
- Jeszcze nic nie czuję, jeśli o to ci chodzi – mówię. - Ale to akurat
odbieram jako plus. To znaczy, że żyją.
Norbert kiwa
głową, przytula mnie na pożegnanie i wychodzi. Wiem, że nie spocznie, dopóki
nie znajdzie przyjaciela.
<3
OdpowiedzUsuń